Mirosław Czupryński
Mój wspaniały Przyjaciel, aktualnie w Detroit, a konkretnie w Hamtramick. Byłem tam, miód i wino piłem, i wróciłem szczęśliwy. Tego magistra inżyniera dobroci poznałem przed laty, jak funkcjonował u mnie jeszcze Jasiu Himilsbach, Kaziu Grześkowiak i inni. Przyszedł, już nie pamiętam z kim przesympatyczny student Rolniczej Akademii, w zgrywuśnej kraciastej czapce, pił amatorsko, ale za to profesjonalnie grał na gitarze i co niezwykłe, chciał każdemu w czymś pomóc. siedzą ludzie i gadają o różnych sprawach, a jednemu marzy się telewizor, innemu glazura. On słucha i nic nie mówi.
Po jakimś czasie dowiadujemy się, że on przy pomocy swojej ówczesnej narzeczonej załatwił mu rzecz niezałatwialną. Nawet nie interesowało go, że ten telewizor mógłby z powodzeniem łyknąć ktoś inny, a posiadacz zwany Smutem (tak go później nazwano, gdy przestał pozować na człowieka) był wyjątkowym, dobrym cwaniaczkiem. Jak mówi Boguś inny zacny człek z jego klasy, Mirek "Miał zawsze farta", czego się nie dotknął, to mu wychodziło. Raz tylko nagły wiatr i burza zniosły dobrze wymierzoną strzałę i ta poszybowała miast jak zawsze w dziesiątkę, daleko poza tarczę imitującą człowieka, która była ustawiona w pobliżu chłodni. Musiał po nią iść, zmarzł, poranił się, złamał ją i rzucił w pokrzywy, ale pamięć świadomość, świadomość, i fakt, że wokół złamanej strzały owinęła się żmija nie dawała mu spokoju. I z tym dał sobie radę. Pewnej nocy wyrwał żmii ząb z jadem, ale chłodu pozbawić jej nie potrafił. Dalej pozostała chłodnym gadem, gryząc i dusząc wole innych łuczników, którzy nie umieli odróżnić węża od baranka i szli w ten wąwóz zatraceni z własnej, wolnej i nieprzymuszonej woli. Potem jednak stanął na nogi, zebrał się w pasie i rzekł: Jam jest Chryzostom Pasek i poszedł do przodu. Nigdy nie traciliśmy kontaktu, zawsze łączyła nas serdeczna przyjaźń.
Jakieś 15 lat temu, wybrał siebie, co znaczy postanowił opuścić kraj i różnymi kolejami losu dobrnął do Stanów. Tam też niebiosa się sypnęły mu od razu manną z nieba, przeszedł czyśćce, prysznice, przeróżne próby woli i odporności, ale się nie ugiął, nie robił bokami na zakrętach, nie skamlał, nie prosił nikogo. Kierował się własnym rozumem i wolą, wolnymi kroczkami, nie flekując nikogo, przy pomocy oddanej mu kobiety i wraz z nią, parł do przodu. Dziś już może powiedzieć "O key"
Wszystko ułożył po swojej myśli i tak żył i żyje jak go nauczyli Helenka i Janek - jego rodzice, ludzie znani mi osobiście, klasy najwyższej. Mirek ma firmę prosperującą znakomicie, po drodze nie pogubił dobroci uśmiechu rodowego. Wspomaga ludzi, dzieciom znajomych robotę załatwia gratis. U niego w domu, na trasie, odbywa się coś w rodzaju giełdy. Byłem świadkiem jak przyszła do niego znajoma z prośbą o naprawę aparatu fotograficznego, a inna z niesprawnym żelazkiem.
Mój pobyt w Stanach na zaproszenie Mirka, to wielka przygoda. w czasie jednej z rozmów telefonicznych zapytał mnie czy chcę zobaczyć ten kraj. Oczywiście, podskoczyłem wraz ze słuchawką telefoniczną z radości. Ameryka! Proszę bardzo! Czemu nie! Formalności i wiza na dziesięć lat, jakieś dolce, karta płatnicza w kieszeni i wio! Przyjęcie na lotnisku - staropolskie. Mirek i moja znajoma Basia Lisiecka, w ludowych strojach kujawskich. Ona w przymałym gorsecie, ściśniętym na okazałym biuście, on w butach o dwa numery za małych. Trwali tak dwie godziny 24 czerwca Anno Domini 2000, na lotnisku w Detroit, żeby przywitać przyjaciela. Byłem z siostrą Lidki, Ewą, z którą odbyliśmy wspólny lot Air-basem, bardzo wygodną dróżką, bez najmniejszych turbulencji.
Spędziłem u Szacownego Przyjaciela 21 dni. Mirek jest mistrzem marketingu, więc zorganizował wycieczkę po Ameryce trwającą 14 dni i ten mój rejs, jak i całość pobytu sfinansował. Opis tegoż w innym miejscu, tutaj chce napisać o zakończeniu. Więc mówię. Słuchaj stary mam trochę zieleniny, proszę żebyś przyjął to za mój pobyt, a on nie, to na mój koszt. Właściwie na nasz, ponieważ oboje wypracowali wartości płatnicze na moje amerykańskie stypendium. Tu kończy się rozmowa o kasie. Mieszkałem w osobnym pokoju w domu Mirków, gdzie zwykle urzęduje jego syn Tomek, postać po ojcu ze wszystkich miar pozytywna. W wolnych chwilach jak zawsze pokrzepiałem się czytelnictwem, a najbardziej upodobałem sobie album Jerzego Kossaka. Zawsze kochałem wszystkich Kossaków, jako klasyków malarstwa koni. Żegnając się na lotnisku, w towarzystwie szczerej, prawidłowej obustronnej męskiej łzy, przypomniałem Mirkowi o swoich kawaleryjskich pasjach o Wigilii Poetów i Ułanów, i poleciłem co jakiś czas rzucić okiem na Kossaka.
Po kilku dniach odbieram telefon: nie ze mną te numery Brunner, ta kasa wróci do Ciebie! A ja mu na to: niemożliwe, bo nie znasz mojego konta, a ja w Ameryce będę za 9 lat, gdzie już będzie inna waluta. A on mi: dobra, dobra, zobaczymy.
I pokaż mi, drogi Watsonie, na świecie drugiego takiego, co ci wciska szmal do kieszeni, kiedy wszyscy inni chcą ci ten szmal wyjąć. Cieszyłem się jak dziecko i jako poeta, bo akurat w mojej filozofii życia zajmuje on ostatnie miejsce ... Już nie wspomnę o masie prezentów dla mnie i rodziny, adidasach nowych i wielu innych. Po kilku tygodniach pojawił się w Lublinie. Zbyszek, facet który kiedyś wylosował zieloną kartę i pracuje u Mirka. Dzwonił do mnie i chce się spotkać bo przywiózł dla mnie kasetę z nagraniem całej naszej wycieczki po Stanach. Pytam czy Mirek nie dawał mu żadnych pieniędzy. Żadnych tylko kasetę. Przychodzę do domu, wyciągam kasetę, a z niej wypada koperta z kasą. A to Ci numer. Dokładnie taką samą, którą włożyłem do Kossaka a w niej ponad 700 dolarów, czyli wszystkie pieniądze które dzięki niemu uzyskałem na spotkaniu autorskim, zorganizowanym w Detroit, właśnie przez Mirka. Dech mi zaparło. Przeżyłem wstrząs termiczny i mówię Zbyszek, tak być nie może, ta kasa musi wrócić do niego, choć prezent jest bardzo miły, ale ja, jeżeli mam, a nawet jak nie mam, nie lubię żyć jak znana modliszka, na krzywy ryj. Tak żyją bez..... płatchawce, jak aktor amator przerobiony z hydraulika, czy brzuchotwór Jarek z Mataczewa, czy jakieś erotyczne ludziarki, co nic nie potrafią, a rzucają sie na facetów. Mnie nikt jeszcze tego nie nauczył. Jednak tym razem "przerypane" mam, bo Zbychu mówi, że trzeci raz ten ping-pong nie wyjdzie. Od trzydziestu lat dzwonimy do siebie i nigdy nie zamienię go na wszystkie drapacze chmur w Nowym Jorku, ani cały amerykański parytet złota.
Istnieją wartości, których nie da się zamienić na nic, ponieważ te ważne dla innych nie mają tej próby kruszcu i charakteru co nasze. Żyjemy, czujemy, oddychamy, uczymy się latami sztuki przyjaźni, poetyki miłości, dramaturgii i wielkości poświęcenia dla innych. Chcemy bez reszty być oddani światu, a tu nagle ja fala o skalisty brzeg, uderza w naszą świadomość egoizm. I nic to, przecież jesteśmy stopem szlachetnego metalu zwykłego żelastwa i szarego żeliwa, z domieszką metali kolorowych, złota, srebra, platyny. I każdy w innej proporcji. Jedni tylko szary i śladowy promil szlachetności i wzruszenia. Inni cała wystawa jubilerskiego sklepu. I już nikt tego nie zmieni. Można tylko delikatnie modyfikować te proporcje, ale jeżeli się nie wyniosło z domu szczerego złota miłości, czystej platynowej przyjaźni, srebra szacunku do świata to może być problem, ze znalezieniem miejsca wśród ludzi.
Mirek już od dziecka przechodził szlifierskie wtajemniczenia. Już jako mały chłopak znał doskonale alfabet życia godziwego i miał prawie we wszystkim wielki fart. Nigdy nie przypominał statku do którego przylepiła się jakaś ekskremenytnica, ośmiornica, pijawka, modliszka, soliter pospolity, owsik, wołek zbożowy, stonka energetyczna, pasożyt pospolity, czy krętak blady w jednej osobie czy inny odrzut antyperystaltyczny, przebrany w skórce baranka. Nic z tych rzeczy. Miał fart i posiadał sztukę wyboru.
Tadeusz Kwiatkowski Cugow, 2008-07
Wspomnienia związane z poetą, zdjęcia, filmy, opisy, opowiadania, relacje.
Znałeś Tadeusza? Podziel się z innymi swoimi wspomnieniami.
Reportaże, wywiady i wszelkiego rodzaju wzmianki o poecie oraz Fundacji w czasopismach.